Czy Wy też kiedyś borykaliście się z taką myślą? Zakładam, że pewnie nie ja jedna tak rozmyślałam. Kto jest w podobnej sytuacji jak ja, wie pewnie o czym piszę…
Nie miałam żadnych pasji, zainteresowań, czy hobby. Pewnie byłam tak zajęta tym myśleniem o lepszym życiu, że nie miałam nawet na to ochoty. Do tego dochodziła oczywiście rehabilitacja, wizyty lekarskie, badania kontrolne, no i szkoła, która nie była też zbyt pobłażliwa dla mnie, ale w sumie może i to dobrze… Jednak w tym wszystkim miałam takie małe złudne pragnienia, że chciałabym móc normalnie się poruszać jak wszyscy. Wtedy ta jedna myśl stawała się niemal obsesją i były też momenty, że się dołowałam strasznie z tego powodu, że tego nie mam…
Tak było do momentu, aż zaczęłam się usamodzielniać, wyjechałam na studia, poznałam wielu fajnych ludzi, a teraz mam wspaniałego chłopaka, z którym dzielę swoje życie. I tak sobie myślę, że to moje marzenie z perspektywy czasu nie było, aż tak kluczowe w drodze do szczęścia. Tak naprawdę możliwość poruszania się nie dałoby mi tego szczęścia, które teraz w sobie mam. Przecież nikt nie ma gwarancji, że jak będzie w pełni zdrowy to będzie wewnętrznie szczęśliwy. Dlatego teraz myślę, że wtedy chyba nie byłam świadoma czego chcę, bo teraz mam całkiem nieźle.
Żeby było jasne – nie idealizuję swojej niepełnosprawności. Nie powiem, że dzięki niej jestem szczęśliwa. Ale jestem dzięki temu, że robię wszystko, żeby być. Bardzo wiele zawdzięczam osobom, które mnie otaczają, bo to dzięki nim jestem teraz, gdzie jestem.
Niektórzy pewnie myślą, że osoba z niepełnosprawnością potrzebuje tylko rehabilitacji, dachu nad głową, opieki zdrowotnej, „socjalu” i tym podobne rzeczy. Jasne potrzebuje, ale nie tylko. Mamy też wyższe cele, które realizujemy. Jest nam czasem trudniej – to fakt, ale dajemy radę.
To, że dbam o swoje zdrowie i zapobiegam temu, by mój stan się nie pogorszył nie jest czymś nadzwyczajnym, co zresztą wielokrotnie już powtarzam w swoich wpisach. Tak samo jak to, że chcę żyć normalnie jak wszyscy, też nie. Że się dokształcam. Że pracuję, by zarobić na własne potrzeby. Że prowadzę życie towarzyskie. Że rozwijam swoje zainteresowania, które chyba odnalazłam. Że chcę się spełniać zawodowo i prywatnie. To robimy przez całe życie i to jest NORMALNE i każdy tak robi. Bo my nie jesteśmy inni – jesteśmy tacy sami.
Ale wracając… dla mnie wewnętrzne szczęście jest tym, że mam wokół siebie kochających ludzi, że mimo, że mam ograniczenia, nie dolega mi żadna poważna choroba, przez którą nie mogłabym funkcjonować. Że jestem w bardzo dużym stopniu samodzielna, ale jeśli trzeba to i na wsparcie mogę liczyć. Że mam pracę, wykształcenie, perspektywy na przyszłość. Że czuję się wolnym człowiekiem. To jest dla mnie szczęście. A nie to, że mogłabym chodzić i funkcjonować jak każdy zdrowy człowiek. Wiem, że dla wielu chorych zdrowie fizyczne to definicja szczęścia, ale po co się skupiać na rzeczach, na które nie mamy wpływu? Nie lepiej pomyśleć o tym co zrobić by sobie to szczęście zbudować w takich warunkach jakie są nam dane? Może czasem warto przyjąć to co podrzuca nam los?
Ja to piszę ze strony osoby na wózku, ale przyznam szczerze, że bardzo zaintrygował mnie ostatni wpis @nakolkach, którego przeczytałam na Instagramie. O tym, że chodzenie na własnych nogach nie da nam gwarancji bycia szczęśliwym pisze Pani Marzena – mama kilkuletniego Arka, który tak samo jak ja porusza się na wózku z powodu rozszczepu kręgosłupa. Myślę, że Pani Marzena słusznie zauważyła problem, który dotyczy wielu rodziców dzieci z niepełnosprawnością. Kiedy rodzi im się dziecko, które prawdopodobnie nigdy nie będzie chodzić, nie wiedzą co mają robić, chcą dla niego jak najlepiej, ale często nieświadomie robią różne błędy, które to dziecko potem musi doświadczać. Ciągle powtarzają temu dziecku, że musi o siebie dbać, musi się rehabilitować, musi to, musi tamto… Zgadzam się, że to jest konieczne, bo bez tego nie podejmiemy dalszych planów jakie mamy do zrealizowania, ale każde dziecko powinno też mieć przestrzeń do własnego rozwoju, do pasji, zainteresowań, spędzania czasu z rówieśnikami. Żeby potem, kiedy dorośnie nie stało się społecznym odrzutkiem bez żadnych perspektyw, bez ambicji, bez planu na siebie. To jest ważne. Pewnie i tak to dziecko sobie jakoś w przyszłości poradzi, bo ma różne formy wsparcia, ale nie o to przecież chodzi… Ważne, żeby rozwijając własne zainteresowania i pasje czuło się przez to szczęśliwe. Żeby nie myślało, że ma się skupić tylko i wyłącznie na rehabilitacji, że to ma być jego przykry obowiązek, który jest drogą do prawdziwego szczęścia, bo TO NIE PRAWDA.
Szczęście możemy budować na wielu aspektach. Zdrowie jest oczywiście składnikiem tego, ale uważam, że nie można opierać szczęścia na czymś co jest od nas niezależne. To my musimy walczyć o to co daje nam szczęście. Ważniejsze jest to, żeby mimo ograniczeń zbudować sobie w inny sposób to właśnie szczęście.
Wiem, że dla wielu z Was to są mrzonki, ale nam naprawdę nie jest tak łatwo. Dlatego ten blog stał się moim małym polem walki, aby wszyscy inni, którzy znajdą się w tej sytuacji mogli wiedzieć, że nie są z tym sami. Jeśli czujesz, że masz ten problem i nie umiesz sobie z nim poradzić, odezwij się do mnie – spróbujemy razem coś z tym zrobić.